„Nie martw się, kochanie” – czy warto zobaczyć?

Wczoraj na platformę HBO Max wskoczył film „Nie martw się, kochanie”, czyli „ten słynny film” z Harrym Stylesem. Nie będziemy tu jednak pisać o plotkach z planu filmowego, tylko o wrażeniach z oglądania. Zastanawiałam się czy obejrzeć go w kinie, ale wokół słyszałam tyle opinii, o tym, że nie warto, że w końcu sobie odpuściłam. Co innego, gdy jest on już dostępny w serwisie streamingowym. Pomyślałam, że sprawdzę w czym rzecz.
Jesienny wieczór, chłód za oknem, w kubku parująca herbata. Idealne warunki na kryminalne kino. Zabrałam się więc za oglądanie.

Oto mamy klimat amerykańskich lat 50-tych. Kolorowe samochody, kolorowe sukienki oraz idealne domy z równo przyciętymi trawnikami. Trafiamy do Victorii, czyli idyllicznej krainy, w której żony każdego dnia z uśmiechem na ustach szykują mężom śniadanie. Potem czule się z nimi żegnają, a ci ochoczo idą do pracy. To świat, w którym słońce ciągle świeci, a radość nie znika z serc jego mieszkańców. Idealny świat harmonii i porządku…. Wiem, wiem… już brzmi podejrzanie.

Projekt Victoria miał stać się dla wybrańców utopijnym światem, w której mieli żyć. Ale jak to bywa w przypadku takich nierealnych wizji, wszystko ma swoją cenę. Mieszkańcy musieli się podporządkować regułom panującym wewnątrz krainy. Gdy ktoś zaczynał zadawać niewygodne pytania, sprzeciwiać się ustalonym zasadom – zostawał ukarany.

Główna bohaterka, Alice, wraz z mężem próbuje odnaleźć się w tej dziwnej niepokojąco perfekcyjnej rzeczywistości. W końcu zaczyna dostrzegać, że za fasadą pięknych domów, czystych okien i harmonijnych zabudowań kryje się wizja szalonego idealisty, który nie cofnie się przed niczym, aby zrealizować swój projekt idealnej społeczności. Jednak wyrwanie się z eksperymentu nie jest takie proste. Szczególnie, gdy wszyscy wokół, bezrefleksyjnie zapatrzeni w wizję swojego guru – w każdym przejawie buntu widzą szaleństwo i zagrożenie.

Ok, mamy ciekawy pomysł. Niezbyt co prawda nowatorski, bo koncepcja utopii w kinie nie jest niczym nowym. Chociażby na naszym polskim gruncie mieliśmy „Seksmisję”, czyli opowieść o świecie pozbawionym mężczyzn czy też, tutaj bardzo podobny w klimacie film, „Żony ze Stepford”. Jednak sama historia się broni, jest wciągająca, ciekawa. Mam natomiast wrażenie, że brak w niej spójności, za dużo się dzieje. Jakby twórcy chcieli wpakować do jednego pudełka mnóstwo fajnych, kolorowych zabawek: tu coś gra, tu coś świeci, tu coś wypada. Ostatecznie nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego ogarnąć. Niby mamy do czynienia z kryminałem, a tu nagle wskakuje kino akcji, by za moment stać się kinem science-fiction. I mamy zlepek ładnych obrazków i mnóstwa inspiracji – bez wątpienia twórcy oglądali „Mechaniczną pomarańczę”, „Diunę” czy „Matrixa”. A film trwa ponad dwie godziny! Myślę, że idealnym podsumowaniem tego filmu jest stwierdzenie, że to przerost formy nad treścią i totalny eklektyzm.

A jak poradzili sobie aktorzy? Całkiem nieźle. Florence Pugh jest w roli Alice jest niezwykle wyrazista, choć momentami zbyt egzaltowana. Mocno zaznacza swoją obecność na ekranie, a partnerujący jej Harry Styles jest dla niej tylko tłem. Myślę, jednak, że i on udźwignął swoją rolę. Stoi obok, ale jest też widoczny. Chris Pane, jako szalony wizjoner Frank, to taki miły smaczek, który dodaje filmowi kolorytu.

cóż, po dwóch godzinach oglądania, gdy herbata już dawno wystygła, ja zostałam z mieszanymi uczuciami. A największy zarzut jaki mam do tego filmu jest taki, że na sam koniec zostałam, paradoksalnie, z poczuciem niedosytu. Jakby ktoś wystrzelił na początku wszystkie fajerwerki i na sam koniec mu już nic nie zostało. Szkoda.

0 comments on “„Nie martw się, kochanie” – czy warto zobaczyć?Add yours →

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.